Cztery dni, trzy noce
19 minute read
Straciłeś pracę. Rozwiódł się z małżeństwem. Zalega z czynszem. W pewnym momencie lądujesz na ulicy. Ale jakie to uczucie naprawdę obudzić się pod mostem? Bez szczoteczki do zębów, śmierdzący, odrzucony przez resztę świata? Stawiłem czoła jednemu z moich największych lęków i przeżyłem cztery dni wglądu w inny świat.
To był sen, który wprawił wszystko w ruch. Jesienią 2023 roku śniło mi się, że żebrzę na moście na rzece Mur w centrum Grazu, drugiego co do wielkości miasta Austrii. Był to potężny obraz, któremu towarzyszyło niewytłumaczalne uczucie: wolność.
Do tej pory Graz znałem powierzchownie, z jednodniowych wycieczek i kilku pobytów w hotelach z czasów, gdy byłem pilotem: 300-tysięczne miasto, ładne stare miasto z mnóstwem kawiarni i zadbanych parków, położone nad brzegiem rzeki Mur. Dobre sześć miesięcy później jestem na miejscu. Mam wyczyszczone cztery dni w kalendarzu na dotarcie do sedna sprawy. Wystawić się na to, czego najbardziej obawiałam się podczas nieprzespanych nocy: porażkę i wpadnięcie w otchłań bez dna. Stracić wszystko. Nieważne jak bardzo próbowałam sobie to wyobrazić, nie mogłam tego sobie wyobrazić. Takie życie było zbyt odległe. Samotnie na pustyni, prowadząc minimalistyczne życie, przechodząc 3000 km – próbowałem tego wszystkiego już wcześniej. Ale w środku wielkiego miasta, szukanie jedzenia w śmietnikach, spanie na asfalcie i nie przebieranie się całymi dniami – to była inna kategoria. Gdzie miałbym pójść do toalety? Co bym zrobił, gdyby padało? Od kogo miałbym błagać o jedzenie? Jak sobie radzisz z byciem utrapieniem dla innych, którzy w najlepszym wypadku Cię ignorują? Jeśli wszystko, co często uważamy za oczywiste w naszym życiu, znika – co tak naprawdę z nas zostaje?
Eksperyment rozpoczynam w czwartek pod koniec maja około południa na parkingu w Graz Jakomini. Podekscytowany i dobrze przygotowany. W tym przypadku oznacza to: podarte ubranie i jak najmniej bagażu.
Po kilku krokach chodnikiem podchodzi do mnie kobieta, przystojna, z brązowymi włosami do ramion, w makijażu i pełna energii. Ja: uśmiecham się do niej. Ona: patrzy prosto na mnie. To mnie irytuje. Dopóki nie zobaczę swojego odbicia w ciemnej witrynie sklepowej. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat na mojej twarzy pojawia się broda. Zamiast białej koszuli mam na sobie podarty niebieski T-shirt z odpadającym napisem. Nieumyte włosy, przykryte postrzępioną, szarą czapką z daszkiem. Jeansy z plamami, górny guzik wiązany na gumkę. Żadnych zwykłych tenisówek, ale czarne kopnięcia z błotem. Żadnego smartfona. Brak internetu. Brak pieniędzy. Zamiast tego plastikowa torba z drogerii przerzucona przez ramię. Zawartość: mała butelka Pet z wodą, stary śpiwór, kurtka przeciwdeszczowa i kawałek plastikowego prześcieradła. Prognoza pogody jest zmienna, kilka dni temu nad miastem przeszło mini tornado. Nie mam pojęcia, gdzie spędzę noc. Jedyny wymóg: będzie na ulicy.
Pomysł na takie „uliczne odosobnienie” wyszedł od amerykańskiego mnicha zen Berniego Glassmana. Glassman urodził się w Nowym Jorku w 1939 r., ukończył szkolenie jako inżynier aeronautyki i uzyskał stopień doktora matematyki. W latach sześćdziesiątych poznał mistrza zen w Kalifornii, a później sam nim został. Nie wierzył w przeżywanie duchowości jedynie w świątyni. Chciał wyjść na boisko życia i poczuć ziemię między palcami. „Zen to cała rzecz” – napisał Bernie Glasmann: „Błękitne niebo, pochmurne niebo, ptak na niebie – i ptasia kupa, w którą wchodzisz na ulicy”.
Jego uczniowie, w tym aktor Jeff Bridges, kierują się trzema zasadami: Po pierwsze, nie myśl, że cokolwiek wiesz. Po drugie, być świadkiem tego, co faktycznie dzieje się na naszych oczach, i po trzecie, działać w oparciu o tę motywację.
Opis rekolekcji, z którymi Glassman na kilka dni zabierał w podróż także prezesów dużych firm, czyta się w Internecie jak przewodnik po zatracaniu własnej tożsamości. Aby poprawić nastrój, nie należy golić się ani myć włosów w domu przez pięć dni. Moje córki i żona patrzą na to z podejrzliwością i tak naprawdę nie wiedzą, co o tym sądzić. „Moglibyśmy zaprosić do siebie osobę bezdomną” – sugeruje moja młodsza córka. To miałoby więcej sensu w jej oczach. Może. Ale poczucie, jak to jest spędzić noc na ulicy bez żadnego komfortu, to inna sprawa. Jedynym przedmiotem osobistym, jaki mi wolno, jest dowód osobisty.
Jeśli chodzi o motywację, wszystko jest w porządku, dopóki świeci słońce. Ludzie siedzą w kawiarniach, weekend już niedaleko, wznoszą toast kieliszkiem Apérol i śmieją się. Wczoraj to też był mój świat, ale bez grosza w kieszeni wszystko się zmienia. To, co uważałem za oczywiste, nagle staje się dla mnie niedostępne. Otwórz sezam, brakuje tylko magicznej formuły. Nie ma bankomatu, który mógłby mnie uratować. Nie mam znajomego, który mógłby mnie zaprosić. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jak skomercjalizowana jest nasza przestrzeń publiczna. Jak oddzielona niewidzialną szybą wlokę się bez celu po mieście. Zaglądam do pojemników na makulaturę w poszukiwaniu kartonów na noc i wypatruję niepozornych miejsc do spania.
Teren Ostbahnhof, stacji kolejowej, jest zabezpieczony kamerami wideo i płotami, więc nawet nie próbuję wejść. W parku miejskim: ponuro. Budynek dawnego miejsca spotkań artystów Forum Stadtpark stoi opuszczony, niedaleko miejsc spotkań młodych ludzi, pod wpływem narkotyków. Krzyczą i kłócą się. Policja patroluje swoje wozy patrolowe. W międzyczasie biegacze wykonują okrążenia. Kilka minut spacerem wyżej, na Schlossberg z wieżą zegarową, wizytówką miasta, panoramiczny widok na dachy wynagradza wspinaczkę. Trawnik jest tu starannie przystrzyżony, kwitną róże, a ogródek piwny jest przeznaczony dla turystów. Obok mnie na ławce siedzi młoda para Niemców, są jego urodziny, ma około 20 lat i słucha wiadomości głosowej od rodziców, którzy najwyraźniej bardzo go kochają, słychać całusy, które mu przesyłają, jego dziewczyna go przytula. Czy bezdomni obchodzą urodziny? Z kim? Krople deszczu wyrywają mnie z zamyśleń.
Pawilon chiński z dachem chroniłby przed deszczem, ale jego ławki są za wąskie, aby można było tam nocować. Być może celowo. I tutaj też: Kamery wideo na każdym rogu. Nikt nie powinien czuć się tu zbyt komfortowo.
W Augarten, położonym bezpośrednio nad brzegiem rzeki Mur, są drewniane tarasy słoneczne, ale spędzenie tam nocy jest jak leżenie na wyświetlaczu, widocznym z daleka i oświetlonym, i nie mam ochoty na kontrole policyjne, które brutalnie budzą mnie z mój sen. Bardziej ukryte miejsca na brzegu rzeki są odgrodzone kordonem z powodu wylewu rzeki Mur. Znalezienie dobrego miejsca do spania nie jest takie proste. A może jestem zbyt wybredny? W brązowej wodzie pływają pnie budynków, w zatoce pływa kilka kaczek. Niedaleko na ławce w parku siedzi mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, czyli około 50. Wygląda na trochę zaniedbanego i żuje bułkę z serem. Burczy mi w brzuchu. Czy powinnam z nim porozmawiać? Waham się, ale poddaję się. Czy on wie, gdzie w Grazu można coś zjeść bez pieniędzy? Patrzy na mnie przez chwilę, po czym spuszcza wzrok i kontynuuje jedzenie. Zatrzymuję się, niezdecydowana, a on gestem nakazuje mi odejść. „Nie, nie rób!” – mówi ze złością.
Jak trudno jest porozumieć się z innymi bezdomnymi? Zwłaszcza, że większość z nich ma także problemy alkoholowe i psychiczne. Czy jest solidarność, czy ludzie sobie pomagają? Nadal nie wiem o tym prawie nic. Dowiedziałem się wcześniej, że na dworcu głównym znajduje się misja stacyjna z dziennym ośrodkiem i prawdopodobnie czymś do zjedzenia. Ruszyłem więc w drogę. Po drodze mijam dwie toalety publiczne. Przynajmniej nie potrzebujesz monet, żeby się tam dostać. Zaryzykuję spojrzenie. Brakuje deski sedesowej. Śmierdzi moczem. Papier toaletowy leży podarty na podłodze. Dobra. Zostawię to na później.
W Volksgarten, przez który przechodzę, szepczą małe dzieciaki o arabskich korzeniach i nie są do końca pewne, czy chcę od nich kupić narkotyki, czy coś innego. "Czego potrzebujesz?" – pyta jeden z nich, o połowę młodszy ode mnie. Idę dalej bez słowa. Wreszcie stoję przed misją stacyjną. Za szklanymi drzwiami widnieje napis: „Zamknięte”. Aż do zimy. I teraz? Nie mam pojęcia. Rozglądam się. Postój taksówek. Autobusy. Supermarket. Dużo asfaltu. Samochody. Spaliny. Ciepło. Nie jest to przytulne miejsce. Przebija się zmęczenie. Poczucie, że nie jesteś nigdzie mile widziany. Jako osoba bezdomna dociera do mnie w tych minutach, że nie masz prywatności – ciągle jesteś poza domem w miejscach publicznych. Nie jest łatwo się do tego przyzwyczaić.
Kilkaset metrów dalej Caritas rozdaje kanapki w restauracji „Marienstüberl”. Potykam się obok bramy. Jeśli przybędziesz punktualnie o 13:00, otrzymasz nawet gorący posiłek, bez zadawania pytań. Spóźniłem się o dwie godziny, ale życzliwy urzędnik państwowy wręcza mi trzy kanapki z jajkami, pomidorami, sałatką, tuńczykiem i serem. Wolno mi też włożyć bochenek chleba do plastikowej torby.
Na razie jestem usatysfakcjonowany, siadając na ławce tuż nad rzeką Mur na starym mieście i zagryzając kanapkę. O swoim eksperymencie powiedziałem wcześniej tylko kilku osobom. Nie wszyscy uważają, że to coś wspaniałego. Bernie Glassman także wielokrotnie spotykał się z oskarżeniami, że tak naprawdę nie jest bezdomny, a jedynie udaje. Ale to mu nie przeszkadzało: lepiej rzucić okiem na inną rzeczywistość, niż nie mieć o niej pojęcia, argumentował.
W każdym razie statystyki pokazują, że im dłużej trwa bezdomność, tym trudniej się z niej wydostać. Czy powinienem ujawniać swoją prawdziwą tożsamość podczas przypadkowych spotkań z osobami dotkniętymi chorobą? Przyznać, że jest to dla mnie chwilowa wycieczka? Postanowiłem podjąć decyzję pod wpływem chwili i wolę unikać niż kłamać.
Tak czy inaczej, prosta prawda jest taka, że nadal nie mam gdzie spać, a nastrój grozi pogorszeniem, gdy z nieba znów spadają gęste krople deszczu. Nie mam zapasowych ubrań. Jeśli zmoknę, pozostanę mokry przez całą noc. Ja też jestem już bardzo zmęczona i ta plastikowa torba działa mi na nerwy. Bez Map Google muszę polegać na pamięci i znakach. Próbowałem zapamiętać z wyprzedzeniem najważniejsze ulice, ale każdy zły skręt oznacza objazd. Teraz to czuję.
Mijam operę, w środku odświętne oświetlenie, przez frontowe drzwi wybiega kobieta. Jest wpół do siódmej, na niebie ciemne chmury. Co teraz? Czy powinienem rozsiąść się wygodnie na podjeździe mijanego salonu samochodowego czy na ławce w parku w Augarten? Nie mogę się zdecydować. Dopiero gdy natrafiam na teren przemysłowy na południu miasta, pojawia się odpowiednia opcja: pod schodami do strefy wydawania towarów dużego magazynu meblowego. Na otwartej przestrzeni znajdują się nisze, za którymi nie widać cię od razu. Dwa samochody dostawcze zaparkowane przed schodami zapewniają prywatność. Mimo to czekam, aż się ściemni, zanim odważę się rozwinąć śpiwór. Pod spód kładę kilka kartonów napojów i wreszcie zasypiam z widokiem na opony samochodowe, tablice rejestracyjne i prasę do tektury. Gdy po sąsiednich torach przejeżdża pociąg ekspresowy, ziemia wibruje i wyrywa mnie z półsnu.
Czego nie wiedziałem: puste parkingi na terenach przemysłowych to podobno magiczna atrakcja dla nocnych marków. Ktoś się pojawia aż do drugiej w nocy. Kilka parków na kilka minut, zaledwie kilka metrów dalej. W pewnym momencie za zaparkowaną ciężarówką zatrzymuje się odpicowany samochód sportowy, a jego polerowane aluminiowe felgi błyszczą w świetle księżyca. Wychodzi mężczyzna w krótkich spodenkach, pali papierosa, rozmawia przez telefon w obcym języku i denerwuje się. Chodzi tam i z powrotem po parkingu. Potem odwraca się w moją stronę. Oddech więźnie mi w gardle. Przez kilka sekund, podczas których nie mam odwagi się ruszyć, patrzymy sobie w oczy. Może jednak telefon komórkowy w kieszeni byłby dobrym pomysłem, na wszelki wypadek. Wygląda na to, że nie jest pewien, czy ktoś tam jest. Stoi tam spokojnie i patrzy w moją stronę. Potem otrząsa się z odrętwienia, wsiada do samochodu i odjeżdża. Oddycham z ulgą. W pewnym momencie, dobrze po północy, zasypiam.
Jest noc pełni księżyca, która ma w sobie coś uspokajającego. Księżyc świeci dla każdego, bez względu na to, ile masz pieniędzy w kieszeni. Tak jak ptaki ćwierkają dla wszystkich, gdy dzień powoli wschodzi o wpół do czwartej. Wyczołguję się ze śpiwora, przeciągam się i ziewam. Czerwone ślady na biodrach to ślady nieprzespanej nocy. We wstecznym lusterku furgonetki spogląda na mnie zmęczona twarz z zapuchniętymi oczami. Przeczesuję zakurzonymi palcami swoje rozczochrane włosy. Może uda mi się gdzieś napić kawy? Na ulicach nadal jest cicho. W sąsiednim klubie nocnym kończy się zmiana, z drzwi wychodzi młoda kobieta, zakłada marynarkę, zaciąga się papierosem i wsiada do taksówki. Przed biurowcem swoją zmianę rozpoczynają pracownicy firmy sprzątającej. Mężczyzna wyprowadza psa na zewnątrz i czeka przed zamkniętym przejazdem kolejowym. McDonald's w pobliżu centrum wystawowego jest nadal zamknięty. Na stacji benzynowej naprzeciwko pytam obsługę, czy mogę napić się kawy. „Ale ja nie mam pieniędzy” – mówię. „Czy to nadal możliwe?” Patrzy na mnie zdziwiony, potem na ekspres do kawy i przez chwilę myśli. „Tak, to możliwe. Mogę ci zrobić małego. Co lubisz?” Podaje mi papierowy kubek wraz z cukrem i śmietanką. Siadam przy wysokim stole, zbyt zmęczony, żeby rozmawiać. Za mną ktoś kuca bez słowa przy automacie. Po kilku minutach na szczęście ruszam dalej. "Miłego dnia!" życzy mi pracownik stacji benzynowej.
Na zewnątrz podnoszę pokrywy pojemników na odpady organiczne w nadziei, że znajdę coś przydatnego, ale poza resztkami warzyw nic tam nie ma. Moje śniadanie to kawałki bochenka chleba, który dostałem dzień wcześniej.
Miasto budzi się około siódmej. Straganiarze rozstawiali swoje stoiska na Lendplatz, sprzedając zioła, warzywa i owoce. Pachnie latem. Pytam sprzedawcę, czy może mi coś dać. Podaje mi jabłko, wyglądając na nieco zawstydzoną tą sytuacją. „Dam ci ten!” ona mówi. Mniej szczęścia mam w piekarni: „Niesprzedane wypieki zawsze trafiają do sklepu. Zbyt dobre, żeby iść po południu” – mówi pani za ladą. Przynajmniej uśmiecha się grzecznie, mimo że nie jestem klientem. Nawet kilka sklepów dalej, gdzie w drodze do pracy ludzie jedzą szybkie śniadanie, żaden ze sprzedawców w fartuchach ze świeżej tkaniny nie chce się ruszyć. Pozostaje opcja hardcorowa: żebranie na ulicy. Narażenie się na pytające spojrzenia dzieci i sceptyczne spojrzenia w środku Grazu wymaga wiele wysiłku. Kierowca tramwaju spoglądający na mnie kątem oka. Ludzie w garniturach jadący do pracy. I tak to robię. W środku godzin szczytu, obok toczących się tramwajów, rowerzystów i par butów, siadam na ziemi, mając przed sobą pusty kubek po kawie ze stacji benzynowej. Na moście Erzherzog Johann, dokładnie tam, gdzie żebrałam we śnie. Na drogę padają pierwsze promienie słońca, kilka metrów poniżej brązowa woda powodziowa uderza o filary mostu. Zamykam oczy i porównuję to uczucie z moim snem. To jakby przeciwieństwo mojego poprzedniego życia w błyszczącym mundurze kapitańskim. Od wznoszenia się ponad chmurami po brudną codzienność na drodze. Jakbym potrzebowała tej perspektywy jako fragmentu mozaiki do uzupełnienia panoramy. Bycie człowiekiem we wszystkich jego aspektach. Wszystko jest możliwe, asortyment jest ogromny. A jednak: za fasadą coś pozostaje niezmienne. Jestem taki sam. Być może stąd bierze się poczucie wolności we śnie, które zdawało się zupełnie nie pasować do sytuacji.
Z prawej strony podchodzi mężczyzna w marynarce, ma słuchawki w uszach. Przechodząc, spogląda na mnie z szybkością błyskawicy, po czym pochyla się ku mnie i wrzuca do kubka kilka monet. "Dziękuję bardzo!" Mówię, gdy jest już kilka metrów dalej. Tylko nieliczni przechodzący obok ludzie mają odwagę nawiązać bezpośredni kontakt wzrokowy. Ludzie w drodze do pracy. Tempo jest szybkie. Obok przechodzi kobieta w kostiumie w lakierowanych butach, mężczyzna w garniturze na rowerze elektrycznym zaciąga się e-papierosem i swobodnie zwisa ręką, gdy przechodzi. Gramy swoje role tak dobrze, że sami w nie wierzymy.
Co jakiś czas rzucam bezpośrednie spojrzenie. Trzyletnia dziewczynka patrzy na mnie z zaciekawieniem, a potem mama ją ciągnie. Wygląda na to, że starszy mężczyzna chce mnie rozweselić wzrokiem. I wtedy przychodzi kobieta, może po trzydziestce, w T-shircie, o przyjaznej twarzy i blond włosach. Przez chwilę patrzy na mnie tak delikatnie, że jej spojrzenie, które trwa nie dłużej niż sekundę, prowadzi mnie przez resztę dnia. Nie ma pytań, nie ma krytyki, nie ma nagany – jest po prostu życzliwość. Posyła mi uśmiech, który jest wart więcej niż cokolwiek innego. I tak w filiżance nie ma zbyt wielu monet. 40 centów w pół godziny. To za mało na obfite śniadanie.
Tym bardziej jestem punktualny na lunch w Marienstüberl, tuż przed 13:00. W środku jest stęchlizna. Żadnych obrusów, żadnych serwetek. Historie życia odbijają się w zniszczonych ciałach, na twarzach prawie nie widać uśmiechu.
Pary oczu w milczeniu śledzą mnie, gdy szukam miejsca do siedzenia. Generalnie wydaje się, że każdy jest tu zdany na siebie. Jeden z nich siedzi przy stole z głową opartą na ramionach. Siostra Elżbieta zna wszystkich. Kieruje Marienstüberl od 20 lat i decyduje, kto może zostać, a kto musi odejść w przypadku sporu. Zdecydowana i katoliczka, w przyciemnianych okularach i ciemnym welonie na głowie. Zanim rozda jedzenie, najpierw się modli. Do mikrofonu. Najpierw „Ojcze nasz”. Następnie „Zdrowaś Maryjo”. Niektórzy modlą się na głos, inni po prostu poruszają ustami, jeszcze inni milczą. W jadalni pod obrazami Jezusa starsze kobiety bez zębów siedzą obok uchodźców z Bliskiego Wschodu, Afryki i Rosji. Ludzie, którzy w biegu stracili wszystko. Emocje mogą pojawić się nie wiadomo skąd, ostro, niespodziewanie, a po nich szybko pojawiają się pięści. Przy jednym ze stołów grozi eskalacją kłótni, dwóch mężczyzn pokłóciło się o to, kto był tu pierwszy. Dwóch pracowników społecznych w niebieskich gumowych rękawiczkach wygląda na bezradnych. Wtedy siostra Elżbieta rzuca się w wir walki, wydaje z siebie ryk i z niezbędną władzą przywraca porządek. „Musimy zostawić kłótnie na zewnątrz” – mówi. „Ważne jest pojednanie, inaczej codziennie w naszych sercach będzie wojna. Boże pomóż nam, bo sami nie damy rady. Błogosławionego posiłku!”
Siadam obok Ines z Grazu i nalewam cienką zupę grochową. „Gdybym mogła, prosiłabym o dodatkową porcję” – pyta kelnera. Opowiada o swoim dzieciństwie, kiedy mama zabrała ją do Wiednia po ubrania i pozwolono jej zatrzymać się w hotelu, a także o tym, że raz w roku jeździ na pielgrzymkę organizowaną przez diecezję. „Kiedy byliśmy z biskupem” – mówi – „podali coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem!” Po daniu głównym, czyli plackach ziemniaczanych z sałatką, wolontariusze rozdają kubeczki jogurtu gruszkowego i lekko brązowych bananów.
Zanim odejdzie, Ines szepcze mi poufną wskazówkę: jeśli będziesz odmawiać różaniec w kaplicy przez godzinę po południu, dostaniesz potem kawę i ciasto!
Większość ludzi zaraz po zjedzeniu wstaje i wychodzi bez przywitania się. Powrót do świata, który na nich nie czekał. Small talk jest dla innych.
Po gorącym posiłku niewielka grupa siada na ławkach przed jadalnią, a drzwi otwierają się na historie z życia. Jest tam Ingrid, około 70-letnia kobieta, która została eksmitowana ze swojego mieszkania w Wiedniu przez spekulantów mieszkaniowych i której syn zginął wiele lat temu w wypadku w górach. Jest oczytana, wykształcona i wygląda, jakby trafiła do złego filmu. Josip przyjechał do Wiednia z Jugosławii jako pracownik gościnny w 1973 roku. Znalazł pracę jako elektryk, później pracował po 12 godzin dziennie w elektrowni, a obecnie mieszka samotnie w schronisku dla bezdomnych w Grazu. Jest tam Robert z Karyntii, z egzemą na nogach i białą skórą cienką jak papier. Pogodnie pyta, czy chcielibyśmy towarzyszyć mu nad jezioro Wörthersee. – Przyjdziesz popływać? Potem nagle wstaje niespokojnie i przez kilka minut zdmuchuje kurz z ramion, co tylko on widzi.
Christine, około 40 lat, studiowała lingwistykę i rozmawia po francusku z Viktorem, Włochem z urodzenia, kilka lat starszym od niej, zainteresowanym sztuką i elokwentnym. Jest poza domem i jeździ na rowerze. W jednej z toreb przy siodle ma tom francuskiego poety Rimbauda. Woli mieszkać na ulicy niż w domu, bo nie ma wystarczającej ilości powietrza. Z voucherem – ostatnim, który kiedyś otrzymał w zamian za książkę, zaprasza mnie na kawę do miasta. Wyciąga z kieszeni wycinek z gazety z ogłoszeniem: „Zaproszenie na letnią imprezę”. W eleganckiej dzielnicy Grazu. Zapewnione zostanie jedzenie i napoje – zapewnia. – Będę tam jutro od południa. Uśmiecha się. "Idziesz?" Jasne. Ale następnego dnia jestem sam pod wskazanym adresem o umówionej godzinie. Nie widzę już Wiktora.
Czego uczę się w Marienstüberl : serce łamie wszelkie zasady, pokonuje granice tysiąc razy szybciej niż umysł. Kiedy otwieramy drzwi, ponad klasami społecznymi i uprzedzeniami, coś się z nami dzieje. Powstaje połączenie. Otrzymaliśmy dar. Być może każdy z nas nosi w sobie tęsknotę za takimi chwilami.
Kiedy w Grazu zapada zmrok we wczesne letnie wieczory i studenci imprezują w barach, chowam się pod schodami do wydania towarów w strefie przemysłowej na nadchodzące noce. Hałas pociągów, smród rozkładu wydobywający się z pobliskiego kontenera na odchody zwierzęce, samochody z błyszczącymi aluminiowymi felgami, handlarze i klienci, burza i ulewny deszcz, moja kość miednicza na twardym asfalcie – to ciężkie życie.
Co pozostaje?
Mario na przykład. Obecnie tylko opiekunka Caritasu ujawnia swoją tożsamość. Kiedy się spotykamy, pracuje na późną zmianę w wiosce Ressi. „Wioska”, czyli garść zabudowanych kontenerów, znajduje się zaledwie kilkaset metrów od parkingu, na którym mieszkam. Spacerując po okolicy o zmroku odkrywam małe mieszkania i z ciekawością wchodzę w ten teren. Na stałe mieszka tu około 20 bezdomnych, wszyscy ciężko chorzy na alkoholizm. Nastrój jest zaskakująco spokojny, bez oznak depresji. Niektórzy siedzą przy stoliku na dziedzińcu i machają do mnie. „Cześć, jestem Mario!”, wita mnie koordynator zespołu w pokoju wspólnym. Później dowiedziałem się, że faktycznie studiował inżynierię przemysłową, ale potem zaczął tu pracować i nigdy nie przestał. Teraz ściska mi rękę. "A ty?" Pyta mnie, jak może pomóc. Jest proste. Nie pyta, ale proponuje mi szklankę wody. Słucha. Gdy mówię mu, że jestem z Wiednia i nocuję na ulicy, podnosi słuchawkę, żeby zorganizować miejsce do spania. Ale macham mu. Następnego wieczoru wpadam ponownie, Mario znów jest na późnej zmianie. Tym razem nie chcę udawać. Po kilku minutach mówię mu, dlaczego tu jestem, o mojej poprzedniej pracy pilota i obiedzie w Marienstüberl, o nocy na parkingu i mojej rodzinie w Wiedniu. Mówi, że od razu zauważył mój język i sposób, w jaki chodzę. „Jesteś przyzwyczajony do nawiązywania kontaktu z ludźmi. Nie każdy to potrafi”.
Wkrótce będziemy rozmawiać o polityce i opłatach za naukę, o naszych córkach, o nierównym podziale majątku i o tym, co to znaczy bezwarunkowo dawać. Pokazuje mi zdjęcia mieszkańców, którzy już umarli, ale pod koniec życia ponownie znaleźli tu dom. W kamerze wyglądają na zrelaksowanych. Niektórzy obejmują się i śmieją. „To bardziej uczciwy świat” – mówi Mario o swoich klientach.
Czy stwierdzenie, że ostatnie chwile tamtych dni nie brzmią zbyt tandetnie, to te, w których ludzie nie patrzyli na mnie oczami, ale widzieli mnie sercem? To właśnie to uczucie. Wyraz twarzy młodej kobiety na moście Mur. Piekarka drugiego ranka wręcza mi paczkę ciastek i na pożegnanie spontanicznie mówi, że włączy mnie w swoje wieczorne modlitwy. Ostatni voucher Wiktora na kawę, który bez wahania oddaje mi. Zaproszenie Josipa na wspólne śniadanie. Słowa padają nieśmiało, niemal niezręcznie. Rzadko mówi.
Po ostatniej nocy w deszczu, podczas której w pewnym momencie nawet moje miejsce pod betonowymi schodami nie jest już suche, cieszę się, że znów mogę jechać do domu. I przez chwilę naprawdę czuję się jak oszust. Jakbym zdradziła sąsiadów przy stole, którzy siedzą na śniadaniu w Marienstüberl i nie mają takiej możliwości.
Leżę na drewnianym tarasie w Augarten i patrzę w niebo. Przez cztery dni żyłam od jednej chwili do drugiej. Pochłonięty przez świat, bez notebooka, bez telefonu komórkowego, w próżni czasu. Niekończące się dni włóczenia się po ulicach, drzemania na ławkach w parku i życia z jałmużny innych ludzi.
Teraz pozwalam, żeby słońce mnie ogrzewało. Podobnie jak student z grubą książeczką lekarską obok mnie. Dzieci grają w piłkę nożną. Muzułmanka pod zasłoną. Jogging z psem. Starszy mężczyzna na swoim rowerze. Handlarze narkotyków i policjanci. Bezdomni i milionerzy.
Wolność nie oznacza bycia kimś. I poczucie, że wszyscy mamy takie samo prawo, aby tu być. By znaleźć swoje miejsce na tym świecie i wypełnić je życiem najlepiej jak potrafimy.